niedziela, 30 czerwca 2013

Wyszłam za mąż, zaraz wracam.

Witaj, wiem... przez moje prywatne rewolucje niemalże uśmierciłam ten blog. Dwa miesiączki wyskoczyły z jego życiorysu i już pierwsze kępki mchu i chwastów pojawiły się między postami. Wydawałoby się, że autorce przydarzyła się jakaś drastyczna sytuacja życiowa, tak znikać i porzucać blog. Oj nie przysłuży się to wzrostowi czytelnictwa Potpourri...Cóż. A ja tylko poleciałam do Polski by przed ołtarzem powiedzieć TAK pewnemu panu.
Jeśli więc to czytasz to pewnie przez przypadek, ale gdyby nie to obiecuję już nie znikać tak bez wywieszki, że zaraz wracam.

środa, 24 kwietnia 2013

O książce...od święta.

madryckie bibliometro
Wczoraj gdziekolwiek się nie obejrzałam, znajdowałam bezpańskie książki. Czy to jakaś manna albo plaga z nieba, ktoś je zgubił na ławce, czy (o zgrozo!) porzucił niechciane na trawniku? Nie tym razem. Madryt włączył się jak co roku w obchody Światowego Dnia Książki i Praw Autorskich. Ludzie wymieniają się czy popadnie na ulicach, księgaże wystawiają przed sklep stragany oferując co mają po obniżonej cenie. Hiszpania już w 1930 roku rozpoczęła tę wesołą tradycję w dzień Św. Jerzego, a UNESCO w 1995 r. symbolicznie ogłosiło dzień 23 kwietnia światowym świętem. Miało to też związek ze zbiegiem dat urodzin bądź śmierci różnych pisarzy o międzynarodowej i ponadczasowej sławie, jak Cervantes, Szekspir, czy Nabokov. 
Prawdę mówiąc jednak nie chciałam się rozwodzić na temat tego dnia, raczej zainspirował mnie on do zrobienia małego wywiadu z Tobą, mój "prywatny" Czytelniku ;) Interesuje mnie co według Ciebie jest, a co nie jest książką; czy jest to przedmiot składający się z papierowych stron zapełnionych drukarską czcionką, czy przekaz wewnątrz ukryty? Pytam z zupełnie prozaicznego i pragmatycznego powodu, bo że posiadamy książki by je czytać, a czytamy by coś wiedzieć, to taka mowa-trawa. Ostatnio jednak wrze dyskusja między romantycznymi bibliofilami i postępowymi fanami dygitalizacji wszechmaterii. Rozglądam się więc w madryckim metrze i podpatruję innych czytelników, współpasażerów. I z tego podglądania cudzych zwyczajów wynika, że w dużym mieście ludziom znudziło się dźwiganie opasłych tomiszcz, choćby uwielbiali szelest papieru, czy zapach druku, ból pleców zwyciążył ich romantyzm. Ja póki co jeszcze noszę pod pachą te "relikty", nawet jeśli wydane w tym roku wykorzystując sprytny system maleńkich bibliotek, przeszklonych kapsuł na wielu stacjach metra. To wygodne, z miejską kartą biblioteczną, wypożyczam gdzie bądź i oddaję też według humoru. A jako, że jestem jednak zwierzęciem wygodnickim, co przy okazji się sporo przemieszcza, także przestworzami, to pomyślałam sobie, może warto by spróbować i dać szansę elektronicznym publikacjom. Jestem bardzo ciekawa czy się odważysz napisać w komentarzu jakie masz doświadczenia z tzw. e-bookami, za czy przeciw, wybierasz tradycyjny papier, a może e-ink coraz bardziej popularnych czytników, czy zwyczajnie laptop/tablet? Śmiało polecaj albo odradzaj. :)
   

sobota, 20 kwietnia 2013

Wielka Czystka.

Ostatnio moja uwaga jest nacelowana na minimalizm. Złapałam się na tym, że często przesiaduję na blogach, które całkiem serio traktują o przedefiniowaniu potrzeb, odnalezieniu harmonii w ograniczeniu wszystkiego, co mogłoby nas przytłaczać i blokować. Zazwyczaj blogerzy skupiają się na złowieszczej mocy materii i prześcigają się w jakże praktycznych poradach jak być szczęśliwym na 30 metrach kwadratowych, jak bez żalu rozdać wszystkie książki, by potem wyrzucić regał; jak uporządkować garderobę tak, by uniknąć każdego ranka egzystencjalnej frustracji "No i co ja mam na siebie włożyć?" wgapiając się jak sroka w dziesiątki chaotycznie upchanych tekstyliów w otchłani szafy. Minimaliści twiedzą, że mniej znaczy więcej. A likwidowanie bałaganu to tylko czubek góry lodowej oczywiście, bo filozofia ta prowadzi nas od porządku w szafie, do porządku w głowie, sercu, duszy, a tym samym w relacjach z innymi, w pracy, we wszelkich życiowych projektach. Gwarantuje, że poprzez odwalanie hałdów zbędnego żwiru codzienności dokopujemy się do esencji, kamienia filozoficznego, czy co tam zechcesz..., do tak przez wszystkich pożądanego "szczęścia". Od pewnego czasu intuicyjnie szukałam jakiegoś klucza na wyłonienie się z chaosu gratów. Już pierwszego dnia wiosny obiecywałam tutaj, że podejmę się wyzwania, ale jak to zwykle bywa tworzyłam typowe wymówki, typu..."deszcz pada" ;) Hibernowała mnie więc zimowa aura, co nawet Madrytu nie chciała opuścić, i tak leniwie krążyłam w internecie wyczytując o cudzych doświadczeniach w wiosennych porządkach. Trzebaby w końcu wprowadzić te mądre słowa w ruch, najlepiej jednostajnie przyśpieszony, nie sądzisz? Oprócz sprzyjającej pogody, mam inny równie silny powód do ostrego cięcia : pakowanie walizki do Polski. Nie jest to pierwszy raz, ale mam nadzieję, że ostatni gdy wpadam w popłoch z tak błahej przyczyny. Marzę o systemie niezbędników do przetrwania bez uszczerbku na kobiecości :) Czy to możliwe? Relacje będę zdawała na bieżąco... Na początek zabrałam się bezlitośnie i konsekwentnie do lustracji posiadanych przeze mnie rzeczy. Wobrażam sobie lekkość bytu i podróżowania jedynie z bagażem podręcznym, wiedząc, że w moich stałych punktach na Ziemi zawsze będę miała dyżurną parę butów (no może dwie), fajną kieckę, coś wygodnego i coś frywolnego. A laptopa i ukochaną pomadkę Diora mogę wozić ze sobą. W szafie natomiast, niech będzie tak: to co noszę - zostaje, co nie noszę - na śmietnik, albo do konteneru Czerwonego Krzyża, w zależności od stanu danej rzeczy. Jeśli też porządkujesz swoją przestrzeń, to wiesz, ze kryzysowy jest ten moment, gdy zaczynamy się zastanawiać "A może się jeszcze przyda?" W takiej sytuacji myślę sobie, że nie chcę być niewolnikiem posiadanych przedmiotów i służyć im jak bohater powieści "Fight Club" ("Podziemny krąg") Chucka Palahniuka. Takim rzeczom, które nam nie służą mówimy: Do widzenia. Trzymaj więc kciuki za moją małą domową wojenkę, a ja kibicuję Twojej. A ciąg dalszy, tak tak, nastąpi...  

wtorek, 16 kwietnia 2013

Chroniczny "Jet Lag" społeczny.

Ten, kto choć raz odbył podróż transoceaniczną wie co to jest "jet lag syndrome", najprawdopodobniej go doświadczył na własnej skórze. "Zespół nagłej zmiany strefy czasowej" następuje po długich podróżach w kierunkach wschód-zachód, bądź na odwrót. Objawy mogą mieć różne natężenie, ale możnaby je krótko porównać do klasycznego, poczciwego kaca.  
Eksperci badający funkcjonowanie człowieka w czasie "usytuowali" fizycznie nasz biologiczny zegar. Jakieś dwa, trzy centymenty za nosem mamy takie miejsce, w którym krzyżują się włókna nerwu wzrokowego. I dokładnie ponad nim znajduje się jądro zgrupiające neurony, które za pośrednictwem siatkówki zbierają informację o porze dnia czy nocy i wysyłają reszcie ciała, by wiedziało jak się zachować. Jednak zegar biologiczny każdego z nas w odmienny sposób łączy ciało ze światem zewnętrznym. To czy kogoś klasyfikujemy jako skowronka czy sowę nie wynika jedynie z obserwacji jego nawyków. Mamy to zagwarantowane genetycznie ( na marginesie dodam, że ludzie-skowronki umierają w godzinach porannych, a ludzie - sowy, nocą. Czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Podobno dzięki tej obserwacji można będzie dostosować przyjmowanie leków do indywidualnego rytmu, a tym samym wydłużyć życie). Mimo tego, że w większości jesteśmy sowami, a tym samym najlepiej funkcjonujemy w późnych godzinach, już od wieku przedszkolnego poddani jesteśmy zewnętrznemu reżimowi godzin nauki i pracy. Nie ma co się spierać z tym organizacyjnym ładem, umowa społeczna zobowiązuje ;) Jednak skutki fizjologiczne, z którymi człowiek-sowa musi się zmagać, są tym co niedawno określono jako "społeczny jet lag", czyli 5 dni późnego chodzenia spać, wczesnego wstawania, plus weekend odsypiania daje taki efekt, jakby "sowa" latał do Nowego Yorku sześć razy w tygodniu. Cytując biologa Tilla Roenneberga: "Podczas gdy jet lag w podróży jest ostry i przejściowy, jet lag społeczny jest chroniczny. Ludzie latają na wschód w piątek wieczorem i wracają w poniedziałek rano; oczywiście nie ruszając się z miejsca. Nie cierpią na realny podróżniczy jet lag, ale sytuacja jest ta sama. Zegary wewnętrzne i zegary społeczne właściwie skazują ich na życie we wrzecionach dwóch różnych systemów czasowych, i muszą stawić temu czoła każdego tygodnia!" Nie pomogło nam też wcale ostatnie 200 lat uprzemysłowienia, bo większość czasu spędzamy w czterech ścianach, w pomieszczeniach sztucznie oświatlanych. To dezorientuje nasz wewnętrzny zegar, który rozumuje tak, że światło = dzień, a ciemność = noc. Używając lamp "zdesynchronizowaliśmy się" niejako. W naszej epoce zegary biologiczne folgują sobie w braku informacji o świecie 24-godzinnym i zaczyna ją kreować swoje własne światy, a jedynym momentem ciemności detektowanym przez nie, jest moment, w którym śpimy. W ten sposób stajemy się coraz bardziej "sowami", coraz bardziej podatni na społeczny jet lag i kodujemy to w genetyce. 

Idźmy więc idźmy w stronę Słońca... :)


P.S. Temat został przeze mnie zaczerpnięty z  hiszpańskiego programu popularno-naukowego "Redes".

środa, 10 kwietnia 2013

Niespodziewane stronice.



Moja młodzieńcza przygoda z książkami tego szczególnego pisarza zamieniłą się w przygodę życia i co tu dużo mówić, za sprawą kuszenia losu nadmierną miłością do Cortázara wkrótce stanę się również obywatelką Argentyny...ale tym podzielę się z Tobą kiedy indziej. Dzisiaj niosę Tobie Czytelniku dobrą nowinę! Jest już po polsku gorąca bułeczka literacka dla tych co jak ja pokochali argentyńskiego Kronopia. Widzisz mnie, autorkę Twojego bloga na fotce z domowych pieleszy z hiszpańskojęzyczną wersją książki, którą miałam przyjemność pochłonąć, krótko po jej wydaniu cztery lata temu. W końcu przetłumaczone "Papeles inesperados" Julio Cortázara ukazały się nad Wisłą 6 marca nakładem wydawnictwa Muza jako "Niespodziewane stronice". Tytuł należy rozumieć dosłownie, książka rzeczywiście jest zbiorem niespodziewanie odnalezionych w 2006 r. rękopisów pisarza (który nie żyje od roku 1984), przez jego pierwszą żonę Aurorę Bernandez.

Przeglądając jedną z domowych szuflad Bernardez natknęła się na "jakieś papiery", które okazały się być nigdy nie opublikowane na przestrzeni 46 lat. Jest trochę opowiadań, jest nieznany (wycięty przez autora) rozdział z "Książki dla Manuela", są wiersze, wypowiedzi publicystyczne, eseje, szkice, autowywiady... cortazarowskie "potpourri" ;) zawsze w najwyższych lotów stylu. 

Po prawej możesz podziwiać szatę graficzną okładki "Niespodziewanych stronic", choć w moim osobistym odczuciu nie jest równie atrakcyjna jak oprawa hiszpańskiej wersji wydawnictwa Alfaguara. No cóż, wybacz, to tylko nieistotna uwaga niepoprawnej estetki...c.d.n.



niedziela, 7 kwietnia 2013

Na późną wieczorną chwilę miła nuta...
Bez zbędnego przegadania - Dave Douglas, trębacz-instytucja. Kwalifikowany do nurtów Avant-Garde Jazz, Post-Bop, Free Funk.

1. Mój ulubieniec: "Just Another Murder" z krążka "Keystone"
http://www.youtube.com/watch?v=yH6UkpdBogY

2. A tutaj możesz obejrzeć go przy pracy najnowszego albumu "Be Still"
http://www.youtube.com/watch?v=Dk4xKvvD6Xo

Do usłyszenia ;)


sobota, 6 kwietnia 2013

O kawie poemat II (peeling kawowy)

Taką ikonką jak widzisz obok otwieram mój mały cykl wpisów lekkich,  głównie sobotnich, do porannej kawy (choć dzisiaj to już raczej kawa popołudniowa, no ale od czego jest sobota), i na deser. Podzielę się kosmetycznymi trickami z domowego podwórka, czasem wrzucę opis jakiegoś kulinarnego eksperymentu, ogólnie wszystkiego po trochu dla próżnych potrzeb ciała. W końcu weekend masz po to by odgruzować głowę z informacji ciężkiego kalibru. 
Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że kawa to jedna z moich życiowych namiętności ;) Pisałam już o niej tutaj i spodziewaj się, że będzie to temat bumerang. Dzisiaj, a jakże, o kawie, ale w innej odsłonie. Będzie to fenomenalny peeling do ciała, który zlikwiduje szary, zimowy naskórek, wygładzi, rozjaśni i przygotuje skórę na pierwsze promienie słoneczne, na które tak czekasz. Wiem, że to bardziej dziewczyńskie poletko, ale jeśli jesteś męskim wydaniem człowieka i nie masz specjalnej ochoty na wcieranie żadnych mazideł, to poleć z czystym sumieniem mój przepis swojej Pani, bądź "koleżance", bo przecież miło jest po tych naszych szalonych zabiegach pogłaskać miłe udo Pani bądź koleżanki (czy też inną część ciała).

Peeling kawowy:
2 łyżki stołowe kawy naturalnej mielonej
1 łyżka cukru
2 łyżeczki wiórków kokosowych
1 łyżka miodu
3 łyżki oleju ze słodkich migdałów lub oliwy z oliwek
szczypta cynamonu

Połącz wszystkie składniki do uzyskania gęstej mazi. Jeśli nie masz w domu "bajerów" typu wiórki kokosowe czy cynamon, nie istotne. Podstawą do sukcesu przepisu jest kawa, cukier i dobry tłuszcz. Dobry, czyli taki, który pochodzi z tłoczenia nasion o szczególnych właściwościach pielęgnacyjnych. Ja osobiście lubię stosować ten ze słodkich migdałów, ale równie rewelacyjne będą te z jojoby, orzechów makadamia, czy marokański olej arganowy. Ostatecznie możesz także użyć wysokiej jakości oliwy z oliwek. Tak przygotowaną miksturę wcierasz w każdy cm2 siebie (pomijając strefy delikatne, rzecz jasna), a jeśli jesteś męskim wydaniem człowieka wcierasz miksturę w każdy cm2 Pani, bądź koleżanki (możesz też oczekiwać cierpliwie na "bad of roses" aż ona ukończy rytuał popijając kawę). Miłej soboty!


wtorek, 2 kwietnia 2013

Nie mordujmy naszych artystów.


Słyszeliśmy pewnie jakieś milion razy przez jakie męki twórcze przechodzą artyści w procesie tworzenia. Jak przepoczwarzają ulotne idee w swoich genialnych umysłach w chwilach nagłego uderzenia weny, takiego olśnienia z niewiadomego źródła. Znasz to, nawet jeśli nie jesteś artystą. Wszyscy przyjęliśmy to za oczywistość, że genialny pisarz, muzyk, malarz to osobnik o niezupełnie tym samym poziomie zrównoważenia psychicznego co zjadacz chleba powszedniego - rzemieślnik czy też urzędnik. Artysta w naszym ogólnym przekonaniu, to nie jest istota, którą określilibyśmy mianem „pracowita”. Nie. To ktoś kto odczuwa swędzenie, którego nie może podrapać; rzuca się w przypływie wewnętrznej euforii, wypluwa z siebie „dzieło”, rodzi je niemal z niepokalanego poczęcia, po czym wyczerpany osuwa się na ziemię. To osoba maniakalno - depresyjna, cyklofrenik dwubiegunowy, Bułhakow co w biedzie i ciężkiej nerwicy kończy życie,  Sylvia Plath umierająca z głową w piekarniku na własne życzenie, Gaudi wpadający pod tramwaj, Witkacy w nieustannym transie halucynogenów żebrzący o odrobinę czystej formy, że nie wspomnę już o motywach Hendrixa, Joplin, Morrisona, Cobaina, Hutchence’a, Phoenixa, Winehouse. Lista ofiar własnego demona jest dłuższa rzecz jasna.
Czy artyści rodzą się psychopatami? Okazuje się, że nie. My, ludzie, dojrzewając budujemy w sobie system odpornościowy na bodźce zewnętrzne. Przyjmujemy je różnie. Od racjonalnie chłodnej obojętności, poprzez zdrową empatię, do skrajnej nadwrażliwości. Artysta widzi, słyszy, czuje „mocniej”. Dla otoczenia staje się jasne, że ktoś kto posiada słuch absolutny, jest geniuszem. W naszej epoce, w której wszystko tłumaczymy potencjałem naszego mózgu, jest pewnikiem, że : artysta = człowiek obdarzony genialnym umysłem. Jakie rodzi to konsekwencje dla ludzi uprawiających sztukę? Ogromne. Obarczamy ich wielką presją odpowiedzialności, że cokolwiek wychodzi spod ich pióra, pędzla czy innego narzędzia, MUSI być ZAWSZE doskonałe. Tacy ludzie, po stworzeniu wiekopomnej książki, czy dzisiejszego „bestsellera” będą ścigać się przez resztę życia ze swoim własnym dziełem. Nie wiem czy w psychiatrii istnieje jakaś jednostka medyczna na określenie tego przełomu. Nazwałabym to syndromem „Feniksa z popiołów”, bo za każdym razem człowiek kreujący zaczyna kreować od zera konkurując sam ze sobą.
Jesteśmy bardzo okrutni wobec naszych idoli. Obserwuję czasem zdruzgotana na duszy szeregi  Krytyków (co przez wielkie K) pastwiących się nas nowymi płytami od dawna uznanych muzyków. Opiniami typu „nigdy już nie powrócił do wcześniejszej formy”, czy „znów zawodzi nasze oczekiwania”, bądź „to już nie ten sam artysta”. Przyrzekam, że tak jak poszukuję piękna w życiu, tak wycięłabym niektórym znawcom języki.
Ta sama brutalna tendencja odzwierciedla się w świecie sportu, który jest swego rodzaju sztuką. Nie zapomnę jak deptaliśmy naszego wielkiego bohatera narodowego „Adasia Małysza” protektorami patriotycznych butów, za karę, za mały spadek formy po epoce glorii i chwały. Wstyd rodacy. Czy bohaterów nie należy na rękach nosić, ran całować, laurami obwieszać „k” za jego przeproszeniem mać?
Nie dziwi mnie, że od czasów renesansu, kiedy to ustanowiliśmy człowieka centrum uniwersum, artyści cierpią na depresje, nerwice lękowe spowodowane naturalnymi spadkami kreatywności, zwłaszcza gdy największe dzieło życia mają już za sobą, a nienasycone tłumy wrzeszczą „JESZCZE”. To często prowadzi do przedwczesnych śmierci czy samobójstw wspaniałych ludzi. Zacytuję teraz za autorką bestsellera „Jedz, módl się i kochaj” Elizabeth Gilbert: „To był błąd. Myślę, że pozwalając komuś by wierzył, że jest naczyniem, esencją i źródłem boskości, kreatywności, nieznaną wieczną tajemnicą to trochę za dużo odpowiedzialności jak na jedną, kruchą ludzką psychikę. To jak prosić kogoś, aby połknął słońce”. Do czasów renesansu bowiem odpowiedzialność leżała poza osobą artysty. Genialne dzieła były tworem Boga, bogów znanych nam z mitologii, elfów, wróżek, demonów i innych sił metafizycznych. Wielki filozof był osobą wybraną, ustami zaświatów. Nie naczyniem. Dostawał magiczny przekaz, który przez niego przepływał, a w chwili weny spisywał bądź wymalowywał, a gdy miał czas zastoju, nikt go nie winił, w końcu to niebiosa decydowały.
Nie widzimy artystów przy pracy. Zwłaszcza artystów-rzemieślników, którzy jak w każdej wybranej profesji muszą włożyć godziny codziennego wysiłku w to by świat wydawał nam się piękniejszy, lepszy. Głowią się, gapią w sufit, piszą i skreślają setki razy by znaleźć najodpowiedniejszy środek wyrazu. Nie puszą się na geniusz, wybrali to co kochają, chcą tworzyć i coś nam dać. Ku radości, pogłaskać nam zmysły, i przy okazji troszkę własnego ego (kto tego nie robi dla zdrowia psychicznego niech pierwszy rzuci kamieniem). Nie gaśmy w nich iskry. Doceniajmy kibicując. Oni sami wiedzą kiedy ze sceny zejść niepokonanym.


Post Scriptum
Tekst powyższy uderzył mnie dziś w głowę między kubkiem kawy a myciem zębów. Czy powinnam iść do lekarza?

niedziela, 31 marca 2013

Alleluja na wygnaniu.


Siedzę sobie właśnie przed monitorem mojego wysłużonego komputera i sprawdzam co mi tu donosi gołąbek mailowy. A donosi, że w ojczyźnie mojej Białe Święta. Najbliżsi narzekają, że wiosenki ani widu ani słychu, przebiśniegu też na próżno z lupą wyglądać… A co u mnie na moim małym skrawku emigracji? Wmontowałam laptopa w sam środek wielkanocnego stołu, między malowane do późnej nocy jaja, a pluszowego kurczaka ze szklanymi oczkami. Bigos upichciłam tak jak trza, mimo, że o kapustę kiszoną tu niełatwo, oj nie łatwo, że mi ją matuli w paczce śle razem ze śledziami, sezamkami, chałwą i wafelkami teatralnymi. Za oknem niezmiennie „listopad”, rzęsista ulewa, która już mnie nawet przestała dziwić i przykuła do wirtualnego świata choć tak bardzo chciałam zrobić świąteczny piknik w madryckim parku Retiro. Hiszpania to podobno katolicki kraj, kompletnie już zlaicyzowany, zachowuje gdzieniegdzie małe wysepki wiary jak we wczesnych wiekach chrześcijaństwa. Tak jest też na moim wybitnie „cywilizowanym” osiedlu, gdzie kościół parafialny to mały barak ledwie sklecony, wciśnięty między supermarket a fitness centre,  przypominający swą prostotą bardziej betlejemski żłóbek niż strzeliste katedry w centrum Madrytu, co świecą pustkami. Zabrałam dziś więc moją jednoosobową rodzinę do tego blaszanego domu bożego żeby uczcić  Alleluja, żeby mieć przy sobie kawałek prywatnej tradycji mimo, że części liturgiczne mają śmieszne, dziwne, obce brzmienie.
Myślę o Tobie, gdziekolwiek mnie czytasz. Najprawdopodobniej w polskim rodzinnym gronie podjadając resztki śledzia, może sernika z rodzynkami. Podejrzewam, że nie masz najmniejszej ochoty wyściubić nosa na zewnątrz, mimo, że pies patrzy błagalnym wzrokiem. Nie wiem jaka jest Twoja wiara albo niewiara, czy i która religijna odnoga. Ale nawet jeśli nie są to takie katalogowe święta, jakie zawsze na zawołanie chcemy mieć… Wesołego Alleluja!

niedziela, 24 marca 2013

Sunset

Moja ukochana i zawsze młoda Kate Bush, pojawi się tutaj jeszcze nie raz. Mimo, że świetność jej kariery przypada na lata 70-80 te ubiegłego wieku, będzie to utwór z płyty Aerial (2005), którą fantastycznie przeplatają motywy ptasiej muzyki.

sobota, 23 marca 2013

Poliamoria.


No i znowu woda na młyn. Dla mojej nienasyconej wyobraźni.  Nie wiem czy kiedykolwiek wcześniej ludzie popadali w tyle konfliktów wewnętrznych jak dzisiaj. Ja nieustannie popadam w konflikt wewnętrzny widząc 15 wersji soku pomarańczowego w supermarkecie. Próbuję go leczyć wprowadzając filozofię minimalizmu w większości sfer bycia. O podejmowaniu decyzji w czasach ponowoczesnych będę musiała jednak napisać w osobnym poście, jako że umiejętność dokonywania wyboru wpływa na kondycję naszych umysłów bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
Pamiętasz rudowłosą Marion, wybrankę serca legendarnego Robin Hooda? Ok. A teraz wyobraź sobie, że po ciężkiej batalii z gwardią szeryfa Nottingham, i kolejnym przechytrzeniu przytępego Gizborna, banda Hooda wraca do swojej kryjówki w Sherwood i po drodze chłopcy rzucają kości ażeby ustalić kto tej nocy znajdzie ukojenie w ramionach pięknej Marion. Zaraz, zaraz, zaprotestujesz, coś  tu nie gra, przecież to nie z tej bajki, przecież Robin w życiu nie podzieliłby się z nikim swoją ukochaną, prędzej przeszył deszczem strzał i poprawił włócznią… Hm. No właśnie, to nie ta bajka. Ale zastanówmy się, sześciu zdrowego chłopa zamieszkujący ten sam kawałek przestrzeni (to prawda, z lasu łatwiej wyjść  nie trzaskając drzwiami) z jedną młodą, także zdrową kobietą… Ja wiem, że moja wyobraźnia jest dość swawolna, ale przecież każdy co wrażliwszy zauważy, że Małemu Johnowi czy Willowi Scarlet, a może nawet braciszkowi Tuckowi ckliło się do własnej porcji pieszczot, ale wszyscy bohatersko zaciskają nóżki w imię szacunku dla przyjaźni i czci lidera grupy. A teraz z innej beczki: taka Smerfetka dajmy na to…, chyba  nie przynależała do nikogo w szczególności o ile pamiętam, tym samym cała wioska płci męskiej miała przynajmniej potencjalne prawo kochania Smerfetki, w Smerflandii panowało  zatem prawo uniwersalne do miłości.
Dobrze, dobrze – powiesz- ale bajek z dzieciństwa się nie tyka, to kwestia tożsamości z daną kulturą. O! No to tutaj wywołuję kolejny kontrowersyjny temat. Prawdopodobnie zawsze istniały wewnętrzne niezgody jednostek na sztywne zasady kulturowe, które upraszczając nazwano moralnością. Teraz gdy dumnie obnosimy przed sobą i innymi rzekomą tolerancję dla wszystkiego co wypływa z naszej wolności, do wyboru do koloru, pozostał nam chyba ostatni bastion do obalenia. Zaakceptowaliśmy singli z wyboru, wszelkie odmiany relacji nieheteroseksualnych, a tzw. swingowanie wydaje się być niegroźną ospą wietrzną co się przydarza rozwiązłym, bo oto nadciąga rewolucja, co zmusi nas do przedefiniowania tego co zwykliśmy myśleć o miłości. 
Poliamoria. Cóż to za wymysł? „Poli”-wiele, i „Amor”- miłość = Wielomiłość. To tłumaczenie etymologiczne. A teraz do rzeczy. Po lekturze wywiadu w portalu Zwierciadło.pl z seksuolog Agatą Loewe, spróbuję przybliżyć teorię poliamorii. Termin ten nie określa jakiejś nowej formy rozwiązłości czy skomplikowanych seksualnych konstelacji. Poziom abstrakcji jest tutaj trochę wyższy. Musimy więc wysilić drogi czytelniku wyobraźnię.
W relacjach poliamorycznych występuje bowiem nie dwóch lecz trzech i więcej partnerów i wszyscy wzajemnie obdarowują się miłością. Przypuszczam, że naturalną koleją rzeczy pociąga to za sobą także seksualne obcowanie, ale nie jest ono celem samym w sobie. Zakłada się, że tutaj dochodzi do wielokierunkowego uczucia zakochania, podziwu, szacunku i wymień co tam jeszcze chcesz, a co przyjęło się uznawać jako miłość dwóch osób. Może też występować w otwartych mentalnie i spirytualnie tradycyjnych związkach dwojga, gdzie oboje partnerów akceptują pojawienie się nowego „członka” w relacji, choćby to dotyczyło tylko jednego z nich. Pogmatwane? Krótko mówiąc klasyczny romans na boku za otwartym przyzwoleniem partnera. Powiesz, nic nowego. Historia, literatura i sztuka dają nam niezliczone przykłady ludzkiej poliamorii ukrytej pod płaszczem moralnych i prawnych nakazów. Był przecież hippisowski zryw 1969 roku i życie w komunach, gdzie królowała free love, nieco podkręcana zielonymi używkami…
Pamiętam ten moment przed ładnych kilku laty kiedy polscy geje „wychodzili z szafy” . Raczki, Poniedziałki i inne osoby publiczne ujawniły swoją tożsamość seksualną w blasku fleszy . Są tacy, którzy wolą zachować kwestię preferencji jako immanentną część intymności ( czyli moja skłonność jest tematem prywatnym i zamkniętym, podobnie jak nie zwierzam się publicznie czy wolę mięso czy też ryby), ale wydaje się, że idea tej odmienności już się zakotwiczyła w umysłach nawet zatwardziałych ortodoksów i jeśli nie jest powszechnie akceptowana, to przynajmniej już nie dziwi. Teraz będę z niecierpliwością wyglądać wynurzeń  tych pionierów nowego stylu. Przeczuwam, że już wkrótce na sofach „pytania na śniadanie” , „dzień dobry TVN” i innych gawędziarskich mediów  zasiądą miłosne wielokąty celebrytów  i ze świeżo odnalezioną szczerością będą obdarzać nas szczegółami swojego intymnego wyboru w duchu hippie. Prędzej czy później ten moment  nastąpi jeśli tendencja się utrzyma nieprzerwana jakimiś nieprzewidzianymi wywrotami w skali globalnej. Jak to się będzie miało do utrzymania tradycyjnej „świętej” rodziny, która i tak już drży w posadach? Trzeba by spytać  o to Stanisława Lema, niestety, nie jest to możliwe…
Może już wiesz, ale jeśli przypadkiem nie, to wiedz, że pojawia możliwość legalizowania takich 3, 4, 5,…cio-osobowych tworów miłosnych, a tym samym zmiany definicji instytucji małżeństwa. Okazuje się, że Brazylia jest prekursorem nowoczesności w tym temacie. W stanie Sao Paulo a mieście Tupa notariusz Claudia do Nascimento Domingues uznała za legalny i zarejestrowała związek mężczyzny i dwóch kobiet. Trio mieszka wspólnie w Rio de Janeiro od trzech lat. Osoby te dzielą konto bankowe, wspólnie pokrywają też rachunki i wydatki. Zdaniem pani Domingues, pojęcie rodziny z czasem uległo zmianie. Miała powiedzieć: "My tylko uznajemy coś, co zawsze istniało. Niczego nie odkrywamy". Jeśli zatem chcesz jednocześnie poślubić dwie osoby, czy więcej, to tam ci na to pozwolą i nie będą ścigać za bigamię.
A co do naszego skromnego podwórka? Z tego co wieszczy prof. Zbigniew Lew-Starowicz, w Polsce to kwestia kilku lat, bowiem od dawna podejrzewał, że to co kiedyś kryło się w domach pod kołderką dulszczyzny, zostanie zalegalizowane gdy do tego mentalnie dojrzejemy.
Tym sposobem idea poliamorii mogłaby zaistnieć  w prawnie regulowanych formach poligamii. Czy sens poligamii jednak idealnie pokrywa się z zagadnieniem poliamorii ? Odsyłam Cię tutaj do Wikipedii, jeśli chcesz konkretów.  Zwolennicy tego otwartego sposobu kochania, powiedzmy, „nieograniczonego” powinni właściwie zaznaczyć, że poligamia była i jest dotychczas  wynikiem nacisku kulturowego nie zawsze zgodnego z potrzebą jednostki. W odróżnieniu poliamoria zakłada, że w takim wieloosobowym układzie spełniane są wszelkie emocjonalne potrzeby wszystkich osób w niego wchodzących. Zatem nie ma miejsca tu na niezgodę czy zazdrość, gdyż wszyscy bez wyjątku wynoszą z tego korzyści i nikt nie jest zaniedbywany. Więcej, relacja oparta jest na bezwzględnej szczerości i takim rozplanowaniu „obszaru atencji” by każdemu było dane „według jego potrzeb”.
Aby zakończyć te rozważania z cyklu „neverending story” dodam swoje odautorskie trzy grosze. Osobiście nie sądzę żebym mogła kiedykolwiek wpisać się w podobny schemat  i bynajmniej przez deficyt uczuć, którymi bez trudu obdzieliłabym pół świata ciekawych i pięknych w każdym wymiarze tego słowa, ludzi. Być może wyjdę na  tchórza  czy ograniczonego  wroga postępu. Monogamia jednak zaistniała w takim  momencie rozwoju cywilizacyjnego człowieka, który był znaczącym skokiem rozwojowym i logicznie wymyśliliśmy i dokonaliśmy wyboru typu relacji 1+1  „po coś”. Oprócz gromadzenia bogactwa w ramach kształtującej się własności prywatnej i poczucia bezpieczeństwa (że nikt obcy  nie będzie nam z domu cukru wynosił), zaistniał gdzieś w mroku dziejów ten szczególny element mistyczny.  I każdy kto dostrzega piękno w tym, że Marion przynależała tylko do Robina, a Robin tylko do Marion - ten rozumie. A ciąg dalszy zostawimy sobie na inną bajkę…



czwartek, 21 marca 2013

Wiosna, ach to ty!

Zawitała do Madrytu dokładnie wczoraj, wierna swojemu astronomicznemu zegarowi. Pierwsze jej znaki wyglądałam od dawna, w końcu hiszpańskie słońce zazwyczaj jest bardziej łaskawe...ale nie w tym roku. Przenikliwy ziąb i deszcze to nie jest to co zwykliśmy sobie wyobrażać jako "Hiszpania".
Dzisiaj moje serce obudziło się wiosennie i aż mi się pcha na usta zwiewna piosenka Grechuty. Pamiętasz? 
To taki  mistyczny czas, że jakaś nowa fala energii łaskocze ci synapsy i chcesz  zrobić coś fajnego, coś przemeblować w domu, w głowie, w życiu. Mnie za dwa miesiące czeka dość konkretne "przemeblowanie"... . Zamążpójście. Ale chcę doskonale się przygotować do tego skoku na bungie w nieznane. Jeśli myślisz, że ograniczę się do kiecki, listy gości i menu weselnego to się grubo mylisz. 
Moje serce i moja głowa ma być "wiosenna", dlatego topię dziś symbolicznie Marzannę zaklinając wszystkie elfy, jednorożce i inne dobre duchy, by były ze mną na tej drodze, kiedy będę podejmowała ważne decyzje. Moje topienie Marzanny rozpocznie się zdecydowanym oczyszczaniem przestrzeni wokół mnie, ze zbędnych przedmiotów, niepotrzebnych myśli, nieżyczliwych ludzi. Więcej energii zaangażuję w użyteczne myśli, poświęcę czas tylko tym, których kocham z wzajemnością, a przedmioty? Będą służyć mnie, a nie ja im.  Życzę tego i Tobie! Wiosny!

poniedziałek, 4 marca 2013

piątek, 1 marca 2013

Krzyk Ziemi.


Dla hispanofilów  – „El grito de la tierra” Sarah Lark.
Pierwsza z książek, które tu polecę, to ta którą obecnie czytam. Powiesz: oceń jak skończysz, ale spokojnie, mam swoje powody… Jest to już trzecia i ostatnia część z trylogii niemieckiej autorki Sarah Lark. Pierwsza i druga część mnie nie zawiodły i wypełniły długie zimne wieczory (mimo, że madryckie), ostatnią czytam  więc z pełnym zaufaniem. Mój wpis jest pewną forpocztą, jako że w polskiej wersji książka jeszcze się nie ukazała, będzie to chyba radosną nowiną dla fanów pani Lark. Jeśli tytuł zostanie przetłumaczony dokładnie tak jak w hiszpańskiej wersji językowej, to powinien brzmieć: „Krzyk Ziemi”. Historia nowozelandzkich osadników dotyczy tu już trzeciego pokolenia bohaterów tej historycznej sagi. Znowu podziwiamy piękno nowozelandzkich bezkresów, detale maoryskich obyczajów, przemierzamy ocean do Europy, podróżnicy w przestrzeni i w czasie. Jest pięknie. 
Miłośnicy języka hiszpańskiego mogą sięgnąć po nią już teraz, a mam nadzieję, że cierpliwi wkrótce doczekają się polskiego wydania.

czwartek, 28 lutego 2013

Avalon

Jeśli jest możliwe aby w jednym odłamku ludzkiej kreatywności zamknięto 100% czystego piękna, to prawdopodobnie będzie nim ten stary utwór Roxy Music z epoki new romantic z charyzmatycznym Brianem Ferry w roli głównej...

Manicheizm

Zawsze mnie fascynował. Odnosi się do polaryzacji natury wszechrzeczy i wzajemnego przenikania się sprzecznych elementów. Opisuje ciągłą oscylację między biegunami jasności i ciemności, ducha i materii, dobra i zła. Wszyscy znamy to odkąd zobaczyliśmy po raz pierwszy Gwiezdne wojny, Smerfy czy Robin Hooda. Jednak niewinna dziecinna wizja walki jednostek krystalicznie czystych przeciwko demonom zepsucia zaciera się gdzieś w drodze, w prozie tzw. "dorosłości". Mimo to po ziemi wciąż drepcze sporo ludzi, którzy pojmują samych siebie w takich skrajnych kategoriach, uważając za wcielenie wszelkich cnót. Eksperci od głowy uznali to ostatnio za oznakę zdrowia psychicznego. Człowiek zdrowy psychicznie ma wg najnowszych doniesień ogólnie zawyżone poczucie własnej wartości, i z tą megalomanią tkwi i idzie przez życie. Przekonanie, że to inni są źli czy przygłupi dostarcza "zdrowemu" samoodnawialnego, świetnego samopoczucia. Ostatnio jednak coraz częściej spotykam się w sieci z wypowiedziami w duchu manicheistycznym. Są to osoby konstruktywnie krytyczni, zdaje się, że również wobec siebie. Wiedzą, że bez walki wewnętrznej o tą lepszą stronę naszego ja zbyt daleko nie zajdziemy jako ludzkość. 

Gdzie, kiedy i za czyją sprawą zrodził się manicheizm możesz sobie wygooglować, a ja pewnie nie raz do niego powrócę w innych postach...
Przytoczę jeszcze krótką powiastkę. Nie wiem kto jest jej autorem, ale wywarła na mnie szczególne wrażenie, i zawsze przypominam sobie o niej w moich momentach "spadkowych". J

Pewien indiański chłopiec zapytał kiedyś dziadka:
- Co sądzisz o sytuacji na świecie?
- Dziadek odpowiedział :
- Czuję się tak jakby w moim sercu toczyły walkę dwa wilki. Jeden jest pełen złości i nienawiści. Drugiego przepełnia miłość, przebaczenie i pokój. 
- Kto zwycięży? - chciał wiedzieć chłopiec 
- Ten, którego karmię - odrzekł dziadek.


poniedziałek, 25 lutego 2013

Where's Sly?

Czy do kawy tylko ciastka? Nie, nie. Jeszcze przydałby się dobry jazz. 
W moim kąciku fantastyczni Medeski Martin & Wood w kawałku "Where's Sly?" z rewelacyjnego albumu "It's a jungle in here". Przypominają mi się dobre czasy spacerów po toruńskiej zimowej starówce, kiedy moja wielka emigracja należała jeszcze do przyszłości... Where's Sly jest  jednym z moich utworów sentymentalnych, ale Ty  możesz obiektywnie ocenić jego wartość. Dla mnie bezcenny. Ma w sobie ten tajemniczy przyczajony klimat jak z Różowej pantery, masz wrażenie, że przemyka się pod ścianami staromiejskich kamienic i gdzieś w ciemnym zaułku wpada na Dicka Tracy'ego. Posłuchaj...

niedziela, 24 lutego 2013

Zagadka Einsteina.

Znana także jako Einstein’s Riddle albo po prostu Zebra puzzle jest zagadnieniem algorytmicznym, które można potraktować jako małą rozrywkę intelektualną w przerwie na kawę (a jakże). Podobno jej twórca miał twierdzić, że tylko 3% ludzkości jest w stanie znaleźć rozwiązanie, ale trudno mu dać wiarę. Podobny mechanizm rozumowania odnajdziesz w sudoku, chociaż na dłuższą metę chyba polecam szachy.
Miłej zabawy i jeśli znajdziesz się w desperackiej potrzebie pomocy, cóż... pisz! J


ZAGADKA EINSTEINA 
5 ludzi różnych narodowości zamieszkuje 5 domów w 5 różnych kolorach. Wszyscy palą papierosy 5 różnych marek i piją 5 różnych napojów. Hodują zwierzęta 5 różnych gatunków. Który z nich hoduje rybki?
1.    Norweg zamieszkuje pierwszy dom
2.    Anglik mieszka w czerwonym domu.
3.    Zielony dom znajduje się bezpośrednio po lewej stronie domu białego.
4.    Duńczyk pija herbatkę.
5.    Palacz papierosów light mieszka obok hodowcy kotów.
6.    Mieszkaniec żółtego domu pali cygara.
7.    Niemiec pali fajkę.
8.    Mieszkaniec środkowego domu pija mleko.
9.    Palacz papierosów light ma sąsiada, który pija wodę.
10.  Palacz papierosów bez filtra hoduje ptaki.
11.  Szwed hoduje psy.
12.  Norweg mieszka obok niebieskiego domu.
13.  Hodowca koni mieszka obok żółtego domu.
14.  Palacz mentolowych pija piwo.
15.  W zielonym domu pija się kawę.
Zakłada się, że domy ustawione są w jednej linii (1-2-3-4-5), a określenie po lewej stronie" w punkcie 3. dotyczy lewej strony z perspektywy naprzeciw tych domów (tj. dom o numerze n jest bezpośrednio po lewej stronie domu n+1).

wtorek, 19 lutego 2013

Across 110th Street


Bobby Womack i J.J. Johnson napisali ten soundtrack w 1972 r. do filmu pod tym samym tytułem (Anthony Quinn w roli głównej). Od tego czasu pojawiał się jeszcze kilkakrotnie na ścieżkach filmowych; w słynnej "Jackie Brown" Quentina Tarantino w 1997 r. (De Niro w obsadzie), w "American Gangster" Ridleya Scotta w 2007 r. i w grze video "True Crime: New York City". 


Across 110th Street. Jeśli ten numer nie wyrywa wam serca z klatki piersiowej, to chyba trafiliście na niewłaściwego bloga...

poniedziałek, 18 lutego 2013

O kawie poemat.


Z tym poematem to mocno przesadziłam, choć prawdą objawioną jest doniosłe znaczenie kawy w moim życiu. Żaden ze mnie oryginał rzecz jasna, najprawdopodobniej  jesteś ze mną w tym klubie.  Składam hołd każdej filiżance czarnego napoju, która towarzyszy mi w każdej z tych najmilszych chwil, kiedy nic nie muszę, a myśli krążą gdzieś w krainach jednorożców;  i  w każdym z tych obrzydliwych momentów, gdy coś muszę, ale mi się nie chce. Znasz je… te czarne dziury codzienności, wypełnianie PIT-a i inne pożeracze czasu, co nas  bezwględnie oddalają od standardu szczęścia…Taka filiżanka wbrew temu co zwykliśmy słyszeć o niej negatywnego: polepsza pamięć, dotlenia organizm, przez co ułatwia koncentrację, a także pozytywnie wpływa na układ trawienny i krążenie; przyczynia się do zmniejszenia zachorowalności na nowotwory pęcherza wśród palaczy, zmniejsza szansę zachorowań na cukrzycę typu II - nawet do 50%, zwiększa efektywność środków przeciwbólowych, przyspiesza metabolizm, pomaga zapobiegać zmęczeniu mięśni, jest głównym przeciwutleniaczem w diecie osób spożywających niewiele owoców i warzyw. Przestańmy więc demonizować raz na zawsze niektóre używki, zawsze chodzi o proporcje…, jeśli nie przekraczasz 4 filiżanek dziennie, to rozgrzesz się z tej „słabości”.

Hm. Temat jest dużo głębszy niż by się mogło wydawać. Dotyka surowca najczęściej przez nas poszukiwanego. SZCZĘŚCIA. Śledzimy, a może raczej prześladujemy jego efemeryczne objawienia, wyglądamy na niebie i w koronach drzew. A ono się tak lubi przyczajać w tych niepozornych okruszkach codzienności. Simple pleasures of life…

P.S.  na fotce powyżej najprostszy express do kawy jaki znam; typowa kafeterka włoska, bardzo rozpowszechniona w hiszpańskich domach, i w której codziennie rano i popołudniu zaparzam świeżą małą czarną J

Doda dodzieńka

Na stare lata pokochałam Dodę...

niedziela, 17 lutego 2013

Przed zaśnięciem, na miłe sny... klasyka pop-rocka lat 80 tych. Bajeczna i namiętna Kate Bush i jej "Sensual world". Czy ktoś jej dorówna?

Montaż bloga.



Muszę przyznać, że jestem kompletnie zielona w technicznych zawiłościach internetowych. Montowanie tego bloga, który jest pierwszym moim wirtualnym przedsięwzięciem, przysparza mi troszkę łamigłówek. Na przykład czy jakiś dobry człowiek mógłby mi wyjaśnić po ludzku i rzeczowo jak przekierowywać posty na poszczególne karty stron, które utworzyłam pieczołowicie? Wszystkim czytelnikom dobrej woli serdecznie dziękuję za wszystkie wskazówki dla żółtodzioba, jakim jestem.

piątek, 15 lutego 2013

Fly....Little Wing



Jak rozpocząć, to dobrze. Mało słów, dużo dźwięków. Little Wing (Jimiego Hendrixa), tutaj w fantastycznym wykonaniu Stinga.

czwartek, 14 lutego 2013

Narodziny


Tak więc jestem z Wami. To moje miejsce urodziło się spontanicznie i dzisiejsza data nie ma nic wspólnego z impulsem, który mnie nagle zaskoczył. A skoro już trafiliśmy (ja i ten twór nowonarodzony) w samo epicentrum tzw.  Saint Valentine’s Day,  to cóż,  życzę Wszystkim zakochanym i niezakochanym by szczęśliwymi byli częściej niż rzadziej, no i niezależnie od daty.  Cały dzień tonę w chusteczkach (katar), ale skoro obiecałam „Always look on the bright side of life”, to zaraz podciągnę sobie poziom endorfin kawałkiem czekoladowego serca… Tak!