No
i znowu woda na młyn. Dla mojej nienasyconej wyobraźni. Nie wiem czy
kiedykolwiek wcześniej ludzie popadali w tyle konfliktów wewnętrznych jak
dzisiaj. Ja nieustannie popadam w konflikt wewnętrzny widząc 15 wersji
soku pomarańczowego w supermarkecie. Próbuję go leczyć wprowadzając filozofię minimalizmu
w większości sfer bycia. O podejmowaniu decyzji w czasach ponowoczesnych będę
musiała jednak napisać w osobnym poście, jako że umiejętność dokonywania wyboru
wpływa na kondycję naszych umysłów bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
Pamiętasz
rudowłosą Marion, wybrankę serca legendarnego Robin Hooda? Ok. A teraz wyobraź
sobie, że po ciężkiej batalii z gwardią szeryfa Nottingham, i kolejnym
przechytrzeniu przytępego Gizborna, banda Hooda wraca do swojej kryjówki w
Sherwood i po drodze chłopcy rzucają kości ażeby ustalić kto tej nocy znajdzie
ukojenie w ramionach pięknej Marion. Zaraz, zaraz, zaprotestujesz, coś tu nie gra, przecież to nie z tej bajki,
przecież Robin w życiu nie podzieliłby się z nikim swoją ukochaną, prędzej
przeszył deszczem strzał i poprawił włócznią… Hm. No właśnie, to nie ta bajka.
Ale zastanówmy się, sześciu zdrowego chłopa zamieszkujący ten sam kawałek
przestrzeni (to prawda, z lasu łatwiej wyjść
nie trzaskając drzwiami) z jedną młodą, także zdrową kobietą… Ja wiem,
że moja wyobraźnia jest dość swawolna, ale przecież każdy co wrażliwszy
zauważy, że Małemu Johnowi czy Willowi Scarlet, a może nawet braciszkowi
Tuckowi ckliło się do własnej porcji pieszczot, ale wszyscy bohatersko
zaciskają nóżki w imię szacunku dla przyjaźni i czci lidera grupy. A teraz z
innej beczki: taka Smerfetka dajmy na to…, chyba nie przynależała do nikogo w szczególności o
ile pamiętam, tym samym cała wioska płci męskiej miała przynajmniej potencjalne
prawo kochania Smerfetki, w Smerflandii panowało zatem prawo uniwersalne do miłości.
Dobrze,
dobrze – powiesz- ale bajek z dzieciństwa się nie tyka, to kwestia tożsamości z
daną kulturą. O! No to tutaj wywołuję kolejny kontrowersyjny temat.
Prawdopodobnie zawsze istniały wewnętrzne niezgody jednostek na sztywne zasady
kulturowe, które upraszczając nazwano moralnością. Teraz gdy dumnie obnosimy
przed sobą i innymi rzekomą tolerancję dla wszystkiego co wypływa z naszej
wolności, do wyboru do koloru, pozostał nam chyba ostatni bastion do obalenia.
Zaakceptowaliśmy singli z wyboru, wszelkie odmiany relacji
nieheteroseksualnych, a tzw. swingowanie wydaje się być niegroźną ospą wietrzną
co się przydarza rozwiązłym, bo oto nadciąga rewolucja, co zmusi nas do
przedefiniowania tego co zwykliśmy myśleć o miłości.
Poliamoria.
Cóż to za wymysł? „Poli”-wiele, i „Amor”- miłość = Wielomiłość. To tłumaczenie
etymologiczne. A teraz do rzeczy. Po lekturze wywiadu w portalu Zwierciadło.pl
z seksuolog Agatą Loewe, spróbuję przybliżyć teorię poliamorii. Termin ten nie
określa jakiejś nowej formy rozwiązłości czy skomplikowanych seksualnych
konstelacji. Poziom abstrakcji jest tutaj trochę wyższy. Musimy więc wysilić
drogi czytelniku wyobraźnię.
W
relacjach poliamorycznych występuje bowiem nie dwóch lecz trzech i więcej partnerów
i wszyscy wzajemnie obdarowują się miłością. Przypuszczam, że naturalną koleją
rzeczy pociąga to za sobą także seksualne obcowanie, ale nie jest ono celem
samym w sobie. Zakłada się, że tutaj dochodzi do wielokierunkowego uczucia
zakochania, podziwu, szacunku i wymień co tam jeszcze chcesz, a co przyjęło się
uznawać jako miłość dwóch osób. Może też występować w otwartych mentalnie i
spirytualnie tradycyjnych związkach dwojga, gdzie oboje partnerów akceptują
pojawienie się nowego „członka” w relacji, choćby to dotyczyło tylko jednego z
nich. Pogmatwane? Krótko mówiąc klasyczny romans na boku za otwartym przyzwoleniem
partnera. Powiesz, nic nowego. Historia, literatura i sztuka dają nam niezliczone
przykłady ludzkiej poliamorii ukrytej pod płaszczem moralnych i prawnych nakazów.
Był przecież hippisowski zryw 1969 roku i życie w komunach, gdzie królowała
free love, nieco podkręcana zielonymi używkami…
Pamiętam
ten moment przed ładnych kilku laty kiedy polscy geje „wychodzili z szafy” .
Raczki, Poniedziałki i inne osoby publiczne ujawniły swoją tożsamość seksualną
w blasku fleszy . Są tacy, którzy wolą zachować kwestię preferencji jako immanentną
część intymności ( czyli moja skłonność jest tematem prywatnym i zamkniętym,
podobnie jak nie zwierzam się publicznie czy wolę mięso czy też ryby), ale
wydaje się, że idea tej odmienności już się zakotwiczyła w umysłach nawet
zatwardziałych ortodoksów i jeśli nie jest powszechnie akceptowana, to przynajmniej
już nie dziwi. Teraz będę z niecierpliwością wyglądać wynurzeń tych pionierów nowego stylu. Przeczuwam, że
już wkrótce na sofach „pytania na śniadanie” , „dzień dobry TVN” i innych
gawędziarskich mediów zasiądą miłosne
wielokąty celebrytów i ze świeżo
odnalezioną szczerością będą obdarzać nas szczegółami swojego intymnego wyboru
w duchu hippie. Prędzej czy później ten moment nastąpi jeśli tendencja się utrzyma
nieprzerwana jakimiś nieprzewidzianymi wywrotami w skali globalnej. Jak to się
będzie miało do utrzymania tradycyjnej „świętej” rodziny, która i tak już drży
w posadach? Trzeba by spytać o to Stanisława
Lema, niestety, nie jest to możliwe…
Może już
wiesz, ale jeśli przypadkiem nie, to wiedz, że pojawia możliwość legalizowania
takich 3, 4, 5,…cio-osobowych tworów miłosnych, a tym samym zmiany definicji
instytucji małżeństwa. Okazuje się, że Brazylia jest prekursorem nowoczesności
w tym temacie. W stanie Sao Paulo a mieście Tupa notariusz Claudia
do Nascimento Domingues uznała za legalny i zarejestrowała związek mężczyzny i
dwóch kobiet. Trio mieszka wspólnie w Rio de Janeiro od trzech lat. Osoby te
dzielą konto bankowe, wspólnie pokrywają też rachunki i wydatki. Zdaniem pani
Domingues, pojęcie rodziny z czasem uległo zmianie. Miała powiedzieć: "My
tylko uznajemy coś, co zawsze istniało. Niczego nie odkrywamy". Jeśli zatem chcesz jednocześnie
poślubić dwie osoby, czy więcej, to tam ci na to pozwolą i nie będą ścigać za
bigamię.
A co do
naszego skromnego podwórka? Z tego co wieszczy prof. Zbigniew Lew-Starowicz, w
Polsce to kwestia kilku lat, bowiem od dawna podejrzewał, że to co kiedyś kryło
się w domach pod kołderką dulszczyzny, zostanie zalegalizowane gdy do tego
mentalnie dojrzejemy.
Tym sposobem
idea poliamorii mogłaby zaistnieć w
prawnie regulowanych formach poligamii. Czy sens poligamii jednak idealnie
pokrywa się z zagadnieniem poliamorii ? Odsyłam Cię tutaj do Wikipedii, jeśli
chcesz konkretów. Zwolennicy tego
otwartego sposobu kochania, powiedzmy, „nieograniczonego” powinni właściwie zaznaczyć,
że poligamia była i jest dotychczas wynikiem nacisku kulturowego nie zawsze
zgodnego z potrzebą jednostki. W odróżnieniu poliamoria zakłada, że w takim
wieloosobowym układzie spełniane są wszelkie emocjonalne potrzeby wszystkich
osób w niego wchodzących. Zatem nie ma miejsca tu na niezgodę czy zazdrość,
gdyż wszyscy bez wyjątku wynoszą z tego korzyści i nikt nie jest zaniedbywany.
Więcej, relacja oparta jest na bezwzględnej szczerości i takim rozplanowaniu „obszaru
atencji” by każdemu było dane „według jego potrzeb”.
Aby
zakończyć te rozważania z cyklu „neverending story” dodam swoje odautorskie
trzy grosze. Osobiście nie sądzę żebym mogła kiedykolwiek wpisać się w podobny
schemat i bynajmniej przez deficyt uczuć,
którymi bez trudu obdzieliłabym pół świata ciekawych i pięknych w każdym
wymiarze tego słowa, ludzi. Być może wyjdę na tchórza czy ograniczonego wroga postępu. Monogamia jednak zaistniała w
takim momencie rozwoju cywilizacyjnego
człowieka, który był znaczącym skokiem rozwojowym i logicznie wymyśliliśmy i dokonaliśmy
wyboru typu relacji 1+1 „po coś”. Oprócz
gromadzenia bogactwa w ramach kształtującej się własności prywatnej i poczucia
bezpieczeństwa (że nikt obcy nie będzie
nam z domu cukru wynosił), zaistniał gdzieś w mroku dziejów ten szczególny
element mistyczny. I każdy kto dostrzega
piękno w tym, że Marion przynależała tylko do Robina, a Robin tylko do Marion -
ten rozumie. A ciąg dalszy zostawimy sobie na inną bajkę…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz