środa, 24 kwietnia 2013

O książce...od święta.

madryckie bibliometro
Wczoraj gdziekolwiek się nie obejrzałam, znajdowałam bezpańskie książki. Czy to jakaś manna albo plaga z nieba, ktoś je zgubił na ławce, czy (o zgrozo!) porzucił niechciane na trawniku? Nie tym razem. Madryt włączył się jak co roku w obchody Światowego Dnia Książki i Praw Autorskich. Ludzie wymieniają się czy popadnie na ulicach, księgaże wystawiają przed sklep stragany oferując co mają po obniżonej cenie. Hiszpania już w 1930 roku rozpoczęła tę wesołą tradycję w dzień Św. Jerzego, a UNESCO w 1995 r. symbolicznie ogłosiło dzień 23 kwietnia światowym świętem. Miało to też związek ze zbiegiem dat urodzin bądź śmierci różnych pisarzy o międzynarodowej i ponadczasowej sławie, jak Cervantes, Szekspir, czy Nabokov. 
Prawdę mówiąc jednak nie chciałam się rozwodzić na temat tego dnia, raczej zainspirował mnie on do zrobienia małego wywiadu z Tobą, mój "prywatny" Czytelniku ;) Interesuje mnie co według Ciebie jest, a co nie jest książką; czy jest to przedmiot składający się z papierowych stron zapełnionych drukarską czcionką, czy przekaz wewnątrz ukryty? Pytam z zupełnie prozaicznego i pragmatycznego powodu, bo że posiadamy książki by je czytać, a czytamy by coś wiedzieć, to taka mowa-trawa. Ostatnio jednak wrze dyskusja między romantycznymi bibliofilami i postępowymi fanami dygitalizacji wszechmaterii. Rozglądam się więc w madryckim metrze i podpatruję innych czytelników, współpasażerów. I z tego podglądania cudzych zwyczajów wynika, że w dużym mieście ludziom znudziło się dźwiganie opasłych tomiszcz, choćby uwielbiali szelest papieru, czy zapach druku, ból pleców zwyciążył ich romantyzm. Ja póki co jeszcze noszę pod pachą te "relikty", nawet jeśli wydane w tym roku wykorzystując sprytny system maleńkich bibliotek, przeszklonych kapsuł na wielu stacjach metra. To wygodne, z miejską kartą biblioteczną, wypożyczam gdzie bądź i oddaję też według humoru. A jako, że jestem jednak zwierzęciem wygodnickim, co przy okazji się sporo przemieszcza, także przestworzami, to pomyślałam sobie, może warto by spróbować i dać szansę elektronicznym publikacjom. Jestem bardzo ciekawa czy się odważysz napisać w komentarzu jakie masz doświadczenia z tzw. e-bookami, za czy przeciw, wybierasz tradycyjny papier, a może e-ink coraz bardziej popularnych czytników, czy zwyczajnie laptop/tablet? Śmiało polecaj albo odradzaj. :)
   

sobota, 20 kwietnia 2013

Wielka Czystka.

Ostatnio moja uwaga jest nacelowana na minimalizm. Złapałam się na tym, że często przesiaduję na blogach, które całkiem serio traktują o przedefiniowaniu potrzeb, odnalezieniu harmonii w ograniczeniu wszystkiego, co mogłoby nas przytłaczać i blokować. Zazwyczaj blogerzy skupiają się na złowieszczej mocy materii i prześcigają się w jakże praktycznych poradach jak być szczęśliwym na 30 metrach kwadratowych, jak bez żalu rozdać wszystkie książki, by potem wyrzucić regał; jak uporządkować garderobę tak, by uniknąć każdego ranka egzystencjalnej frustracji "No i co ja mam na siebie włożyć?" wgapiając się jak sroka w dziesiątki chaotycznie upchanych tekstyliów w otchłani szafy. Minimaliści twiedzą, że mniej znaczy więcej. A likwidowanie bałaganu to tylko czubek góry lodowej oczywiście, bo filozofia ta prowadzi nas od porządku w szafie, do porządku w głowie, sercu, duszy, a tym samym w relacjach z innymi, w pracy, we wszelkich życiowych projektach. Gwarantuje, że poprzez odwalanie hałdów zbędnego żwiru codzienności dokopujemy się do esencji, kamienia filozoficznego, czy co tam zechcesz..., do tak przez wszystkich pożądanego "szczęścia". Od pewnego czasu intuicyjnie szukałam jakiegoś klucza na wyłonienie się z chaosu gratów. Już pierwszego dnia wiosny obiecywałam tutaj, że podejmę się wyzwania, ale jak to zwykle bywa tworzyłam typowe wymówki, typu..."deszcz pada" ;) Hibernowała mnie więc zimowa aura, co nawet Madrytu nie chciała opuścić, i tak leniwie krążyłam w internecie wyczytując o cudzych doświadczeniach w wiosennych porządkach. Trzebaby w końcu wprowadzić te mądre słowa w ruch, najlepiej jednostajnie przyśpieszony, nie sądzisz? Oprócz sprzyjającej pogody, mam inny równie silny powód do ostrego cięcia : pakowanie walizki do Polski. Nie jest to pierwszy raz, ale mam nadzieję, że ostatni gdy wpadam w popłoch z tak błahej przyczyny. Marzę o systemie niezbędników do przetrwania bez uszczerbku na kobiecości :) Czy to możliwe? Relacje będę zdawała na bieżąco... Na początek zabrałam się bezlitośnie i konsekwentnie do lustracji posiadanych przeze mnie rzeczy. Wobrażam sobie lekkość bytu i podróżowania jedynie z bagażem podręcznym, wiedząc, że w moich stałych punktach na Ziemi zawsze będę miała dyżurną parę butów (no może dwie), fajną kieckę, coś wygodnego i coś frywolnego. A laptopa i ukochaną pomadkę Diora mogę wozić ze sobą. W szafie natomiast, niech będzie tak: to co noszę - zostaje, co nie noszę - na śmietnik, albo do konteneru Czerwonego Krzyża, w zależności od stanu danej rzeczy. Jeśli też porządkujesz swoją przestrzeń, to wiesz, ze kryzysowy jest ten moment, gdy zaczynamy się zastanawiać "A może się jeszcze przyda?" W takiej sytuacji myślę sobie, że nie chcę być niewolnikiem posiadanych przedmiotów i służyć im jak bohater powieści "Fight Club" ("Podziemny krąg") Chucka Palahniuka. Takim rzeczom, które nam nie służą mówimy: Do widzenia. Trzymaj więc kciuki za moją małą domową wojenkę, a ja kibicuję Twojej. A ciąg dalszy, tak tak, nastąpi...  

wtorek, 16 kwietnia 2013

Chroniczny "Jet Lag" społeczny.

Ten, kto choć raz odbył podróż transoceaniczną wie co to jest "jet lag syndrome", najprawdopodobniej go doświadczył na własnej skórze. "Zespół nagłej zmiany strefy czasowej" następuje po długich podróżach w kierunkach wschód-zachód, bądź na odwrót. Objawy mogą mieć różne natężenie, ale możnaby je krótko porównać do klasycznego, poczciwego kaca.  
Eksperci badający funkcjonowanie człowieka w czasie "usytuowali" fizycznie nasz biologiczny zegar. Jakieś dwa, trzy centymenty za nosem mamy takie miejsce, w którym krzyżują się włókna nerwu wzrokowego. I dokładnie ponad nim znajduje się jądro zgrupiające neurony, które za pośrednictwem siatkówki zbierają informację o porze dnia czy nocy i wysyłają reszcie ciała, by wiedziało jak się zachować. Jednak zegar biologiczny każdego z nas w odmienny sposób łączy ciało ze światem zewnętrznym. To czy kogoś klasyfikujemy jako skowronka czy sowę nie wynika jedynie z obserwacji jego nawyków. Mamy to zagwarantowane genetycznie ( na marginesie dodam, że ludzie-skowronki umierają w godzinach porannych, a ludzie - sowy, nocą. Czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Podobno dzięki tej obserwacji można będzie dostosować przyjmowanie leków do indywidualnego rytmu, a tym samym wydłużyć życie). Mimo tego, że w większości jesteśmy sowami, a tym samym najlepiej funkcjonujemy w późnych godzinach, już od wieku przedszkolnego poddani jesteśmy zewnętrznemu reżimowi godzin nauki i pracy. Nie ma co się spierać z tym organizacyjnym ładem, umowa społeczna zobowiązuje ;) Jednak skutki fizjologiczne, z którymi człowiek-sowa musi się zmagać, są tym co niedawno określono jako "społeczny jet lag", czyli 5 dni późnego chodzenia spać, wczesnego wstawania, plus weekend odsypiania daje taki efekt, jakby "sowa" latał do Nowego Yorku sześć razy w tygodniu. Cytując biologa Tilla Roenneberga: "Podczas gdy jet lag w podróży jest ostry i przejściowy, jet lag społeczny jest chroniczny. Ludzie latają na wschód w piątek wieczorem i wracają w poniedziałek rano; oczywiście nie ruszając się z miejsca. Nie cierpią na realny podróżniczy jet lag, ale sytuacja jest ta sama. Zegary wewnętrzne i zegary społeczne właściwie skazują ich na życie we wrzecionach dwóch różnych systemów czasowych, i muszą stawić temu czoła każdego tygodnia!" Nie pomogło nam też wcale ostatnie 200 lat uprzemysłowienia, bo większość czasu spędzamy w czterech ścianach, w pomieszczeniach sztucznie oświatlanych. To dezorientuje nasz wewnętrzny zegar, który rozumuje tak, że światło = dzień, a ciemność = noc. Używając lamp "zdesynchronizowaliśmy się" niejako. W naszej epoce zegary biologiczne folgują sobie w braku informacji o świecie 24-godzinnym i zaczyna ją kreować swoje własne światy, a jedynym momentem ciemności detektowanym przez nie, jest moment, w którym śpimy. W ten sposób stajemy się coraz bardziej "sowami", coraz bardziej podatni na społeczny jet lag i kodujemy to w genetyce. 

Idźmy więc idźmy w stronę Słońca... :)


P.S. Temat został przeze mnie zaczerpnięty z  hiszpańskiego programu popularno-naukowego "Redes".

środa, 10 kwietnia 2013

Niespodziewane stronice.



Moja młodzieńcza przygoda z książkami tego szczególnego pisarza zamieniłą się w przygodę życia i co tu dużo mówić, za sprawą kuszenia losu nadmierną miłością do Cortázara wkrótce stanę się również obywatelką Argentyny...ale tym podzielę się z Tobą kiedy indziej. Dzisiaj niosę Tobie Czytelniku dobrą nowinę! Jest już po polsku gorąca bułeczka literacka dla tych co jak ja pokochali argentyńskiego Kronopia. Widzisz mnie, autorkę Twojego bloga na fotce z domowych pieleszy z hiszpańskojęzyczną wersją książki, którą miałam przyjemność pochłonąć, krótko po jej wydaniu cztery lata temu. W końcu przetłumaczone "Papeles inesperados" Julio Cortázara ukazały się nad Wisłą 6 marca nakładem wydawnictwa Muza jako "Niespodziewane stronice". Tytuł należy rozumieć dosłownie, książka rzeczywiście jest zbiorem niespodziewanie odnalezionych w 2006 r. rękopisów pisarza (który nie żyje od roku 1984), przez jego pierwszą żonę Aurorę Bernandez.

Przeglądając jedną z domowych szuflad Bernardez natknęła się na "jakieś papiery", które okazały się być nigdy nie opublikowane na przestrzeni 46 lat. Jest trochę opowiadań, jest nieznany (wycięty przez autora) rozdział z "Książki dla Manuela", są wiersze, wypowiedzi publicystyczne, eseje, szkice, autowywiady... cortazarowskie "potpourri" ;) zawsze w najwyższych lotów stylu. 

Po prawej możesz podziwiać szatę graficzną okładki "Niespodziewanych stronic", choć w moim osobistym odczuciu nie jest równie atrakcyjna jak oprawa hiszpańskiej wersji wydawnictwa Alfaguara. No cóż, wybacz, to tylko nieistotna uwaga niepoprawnej estetki...c.d.n.



niedziela, 7 kwietnia 2013

Na późną wieczorną chwilę miła nuta...
Bez zbędnego przegadania - Dave Douglas, trębacz-instytucja. Kwalifikowany do nurtów Avant-Garde Jazz, Post-Bop, Free Funk.

1. Mój ulubieniec: "Just Another Murder" z krążka "Keystone"
http://www.youtube.com/watch?v=yH6UkpdBogY

2. A tutaj możesz obejrzeć go przy pracy najnowszego albumu "Be Still"
http://www.youtube.com/watch?v=Dk4xKvvD6Xo

Do usłyszenia ;)


sobota, 6 kwietnia 2013

O kawie poemat II (peeling kawowy)

Taką ikonką jak widzisz obok otwieram mój mały cykl wpisów lekkich,  głównie sobotnich, do porannej kawy (choć dzisiaj to już raczej kawa popołudniowa, no ale od czego jest sobota), i na deser. Podzielę się kosmetycznymi trickami z domowego podwórka, czasem wrzucę opis jakiegoś kulinarnego eksperymentu, ogólnie wszystkiego po trochu dla próżnych potrzeb ciała. W końcu weekend masz po to by odgruzować głowę z informacji ciężkiego kalibru. 
Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że kawa to jedna z moich życiowych namiętności ;) Pisałam już o niej tutaj i spodziewaj się, że będzie to temat bumerang. Dzisiaj, a jakże, o kawie, ale w innej odsłonie. Będzie to fenomenalny peeling do ciała, który zlikwiduje szary, zimowy naskórek, wygładzi, rozjaśni i przygotuje skórę na pierwsze promienie słoneczne, na które tak czekasz. Wiem, że to bardziej dziewczyńskie poletko, ale jeśli jesteś męskim wydaniem człowieka i nie masz specjalnej ochoty na wcieranie żadnych mazideł, to poleć z czystym sumieniem mój przepis swojej Pani, bądź "koleżance", bo przecież miło jest po tych naszych szalonych zabiegach pogłaskać miłe udo Pani bądź koleżanki (czy też inną część ciała).

Peeling kawowy:
2 łyżki stołowe kawy naturalnej mielonej
1 łyżka cukru
2 łyżeczki wiórków kokosowych
1 łyżka miodu
3 łyżki oleju ze słodkich migdałów lub oliwy z oliwek
szczypta cynamonu

Połącz wszystkie składniki do uzyskania gęstej mazi. Jeśli nie masz w domu "bajerów" typu wiórki kokosowe czy cynamon, nie istotne. Podstawą do sukcesu przepisu jest kawa, cukier i dobry tłuszcz. Dobry, czyli taki, który pochodzi z tłoczenia nasion o szczególnych właściwościach pielęgnacyjnych. Ja osobiście lubię stosować ten ze słodkich migdałów, ale równie rewelacyjne będą te z jojoby, orzechów makadamia, czy marokański olej arganowy. Ostatecznie możesz także użyć wysokiej jakości oliwy z oliwek. Tak przygotowaną miksturę wcierasz w każdy cm2 siebie (pomijając strefy delikatne, rzecz jasna), a jeśli jesteś męskim wydaniem człowieka wcierasz miksturę w każdy cm2 Pani, bądź koleżanki (możesz też oczekiwać cierpliwie na "bad of roses" aż ona ukończy rytuał popijając kawę). Miłej soboty!


wtorek, 2 kwietnia 2013

Nie mordujmy naszych artystów.


Słyszeliśmy pewnie jakieś milion razy przez jakie męki twórcze przechodzą artyści w procesie tworzenia. Jak przepoczwarzają ulotne idee w swoich genialnych umysłach w chwilach nagłego uderzenia weny, takiego olśnienia z niewiadomego źródła. Znasz to, nawet jeśli nie jesteś artystą. Wszyscy przyjęliśmy to za oczywistość, że genialny pisarz, muzyk, malarz to osobnik o niezupełnie tym samym poziomie zrównoważenia psychicznego co zjadacz chleba powszedniego - rzemieślnik czy też urzędnik. Artysta w naszym ogólnym przekonaniu, to nie jest istota, którą określilibyśmy mianem „pracowita”. Nie. To ktoś kto odczuwa swędzenie, którego nie może podrapać; rzuca się w przypływie wewnętrznej euforii, wypluwa z siebie „dzieło”, rodzi je niemal z niepokalanego poczęcia, po czym wyczerpany osuwa się na ziemię. To osoba maniakalno - depresyjna, cyklofrenik dwubiegunowy, Bułhakow co w biedzie i ciężkiej nerwicy kończy życie,  Sylvia Plath umierająca z głową w piekarniku na własne życzenie, Gaudi wpadający pod tramwaj, Witkacy w nieustannym transie halucynogenów żebrzący o odrobinę czystej formy, że nie wspomnę już o motywach Hendrixa, Joplin, Morrisona, Cobaina, Hutchence’a, Phoenixa, Winehouse. Lista ofiar własnego demona jest dłuższa rzecz jasna.
Czy artyści rodzą się psychopatami? Okazuje się, że nie. My, ludzie, dojrzewając budujemy w sobie system odpornościowy na bodźce zewnętrzne. Przyjmujemy je różnie. Od racjonalnie chłodnej obojętności, poprzez zdrową empatię, do skrajnej nadwrażliwości. Artysta widzi, słyszy, czuje „mocniej”. Dla otoczenia staje się jasne, że ktoś kto posiada słuch absolutny, jest geniuszem. W naszej epoce, w której wszystko tłumaczymy potencjałem naszego mózgu, jest pewnikiem, że : artysta = człowiek obdarzony genialnym umysłem. Jakie rodzi to konsekwencje dla ludzi uprawiających sztukę? Ogromne. Obarczamy ich wielką presją odpowiedzialności, że cokolwiek wychodzi spod ich pióra, pędzla czy innego narzędzia, MUSI być ZAWSZE doskonałe. Tacy ludzie, po stworzeniu wiekopomnej książki, czy dzisiejszego „bestsellera” będą ścigać się przez resztę życia ze swoim własnym dziełem. Nie wiem czy w psychiatrii istnieje jakaś jednostka medyczna na określenie tego przełomu. Nazwałabym to syndromem „Feniksa z popiołów”, bo za każdym razem człowiek kreujący zaczyna kreować od zera konkurując sam ze sobą.
Jesteśmy bardzo okrutni wobec naszych idoli. Obserwuję czasem zdruzgotana na duszy szeregi  Krytyków (co przez wielkie K) pastwiących się nas nowymi płytami od dawna uznanych muzyków. Opiniami typu „nigdy już nie powrócił do wcześniejszej formy”, czy „znów zawodzi nasze oczekiwania”, bądź „to już nie ten sam artysta”. Przyrzekam, że tak jak poszukuję piękna w życiu, tak wycięłabym niektórym znawcom języki.
Ta sama brutalna tendencja odzwierciedla się w świecie sportu, który jest swego rodzaju sztuką. Nie zapomnę jak deptaliśmy naszego wielkiego bohatera narodowego „Adasia Małysza” protektorami patriotycznych butów, za karę, za mały spadek formy po epoce glorii i chwały. Wstyd rodacy. Czy bohaterów nie należy na rękach nosić, ran całować, laurami obwieszać „k” za jego przeproszeniem mać?
Nie dziwi mnie, że od czasów renesansu, kiedy to ustanowiliśmy człowieka centrum uniwersum, artyści cierpią na depresje, nerwice lękowe spowodowane naturalnymi spadkami kreatywności, zwłaszcza gdy największe dzieło życia mają już za sobą, a nienasycone tłumy wrzeszczą „JESZCZE”. To często prowadzi do przedwczesnych śmierci czy samobójstw wspaniałych ludzi. Zacytuję teraz za autorką bestsellera „Jedz, módl się i kochaj” Elizabeth Gilbert: „To był błąd. Myślę, że pozwalając komuś by wierzył, że jest naczyniem, esencją i źródłem boskości, kreatywności, nieznaną wieczną tajemnicą to trochę za dużo odpowiedzialności jak na jedną, kruchą ludzką psychikę. To jak prosić kogoś, aby połknął słońce”. Do czasów renesansu bowiem odpowiedzialność leżała poza osobą artysty. Genialne dzieła były tworem Boga, bogów znanych nam z mitologii, elfów, wróżek, demonów i innych sił metafizycznych. Wielki filozof był osobą wybraną, ustami zaświatów. Nie naczyniem. Dostawał magiczny przekaz, który przez niego przepływał, a w chwili weny spisywał bądź wymalowywał, a gdy miał czas zastoju, nikt go nie winił, w końcu to niebiosa decydowały.
Nie widzimy artystów przy pracy. Zwłaszcza artystów-rzemieślników, którzy jak w każdej wybranej profesji muszą włożyć godziny codziennego wysiłku w to by świat wydawał nam się piękniejszy, lepszy. Głowią się, gapią w sufit, piszą i skreślają setki razy by znaleźć najodpowiedniejszy środek wyrazu. Nie puszą się na geniusz, wybrali to co kochają, chcą tworzyć i coś nam dać. Ku radości, pogłaskać nam zmysły, i przy okazji troszkę własnego ego (kto tego nie robi dla zdrowia psychicznego niech pierwszy rzuci kamieniem). Nie gaśmy w nich iskry. Doceniajmy kibicując. Oni sami wiedzą kiedy ze sceny zejść niepokonanym.


Post Scriptum
Tekst powyższy uderzył mnie dziś w głowę między kubkiem kawy a myciem zębów. Czy powinnam iść do lekarza?