Słyszeliśmy pewnie jakieś milion razy przez jakie męki
twórcze przechodzą artyści w procesie tworzenia. Jak przepoczwarzają ulotne
idee w swoich genialnych umysłach w chwilach nagłego uderzenia weny, takiego
olśnienia z niewiadomego źródła. Znasz to, nawet jeśli nie jesteś artystą.
Wszyscy przyjęliśmy to za oczywistość, że genialny pisarz, muzyk, malarz to
osobnik o niezupełnie tym samym poziomie zrównoważenia psychicznego co zjadacz
chleba powszedniego - rzemieślnik czy też urzędnik. Artysta w naszym ogólnym
przekonaniu, to nie jest istota, którą określilibyśmy mianem „pracowita”. Nie.
To ktoś kto odczuwa swędzenie, którego nie może podrapać; rzuca się w
przypływie wewnętrznej euforii, wypluwa z siebie „dzieło”, rodzi je niemal z
niepokalanego poczęcia, po czym wyczerpany osuwa się na ziemię. To osoba maniakalno - depresyjna,
cyklofrenik dwubiegunowy, Bułhakow co w biedzie i ciężkiej nerwicy kończy życie,
Sylvia Plath umierająca z głową w
piekarniku na własne życzenie, Gaudi
wpadający pod tramwaj, Witkacy w nieustannym transie halucynogenów żebrzący o
odrobinę czystej formy, że nie wspomnę już o motywach Hendrixa, Joplin, Morrisona,
Cobaina, Hutchence’a, Phoenixa, Winehouse. Lista ofiar własnego demona jest
dłuższa rzecz jasna.
Czy artyści rodzą się psychopatami? Okazuje się, że nie. My,
ludzie, dojrzewając budujemy w sobie system odpornościowy na bodźce zewnętrzne.
Przyjmujemy je różnie. Od racjonalnie chłodnej obojętności, poprzez zdrową
empatię, do skrajnej nadwrażliwości. Artysta widzi, słyszy, czuje „mocniej”. Dla
otoczenia staje się jasne, że ktoś kto posiada słuch absolutny, jest geniuszem.
W naszej epoce, w której wszystko tłumaczymy potencjałem naszego mózgu, jest pewnikiem,
że : artysta = człowiek obdarzony genialnym umysłem. Jakie rodzi to
konsekwencje dla ludzi uprawiających sztukę? Ogromne. Obarczamy ich wielką
presją odpowiedzialności, że cokolwiek wychodzi spod ich pióra, pędzla czy
innego narzędzia, MUSI być ZAWSZE doskonałe. Tacy ludzie, po stworzeniu wiekopomnej
książki, czy dzisiejszego „bestsellera” będą ścigać się przez resztę życia ze
swoim własnym dziełem. Nie wiem czy w psychiatrii istnieje jakaś jednostka
medyczna na określenie tego przełomu. Nazwałabym to syndromem „Feniksa z
popiołów”, bo za każdym razem człowiek kreujący zaczyna kreować od zera
konkurując sam ze sobą.
Jesteśmy bardzo okrutni wobec naszych idoli. Obserwuję
czasem zdruzgotana na duszy szeregi Krytyków
(co przez wielkie K) pastwiących się nas nowymi płytami od dawna uznanych muzyków.
Opiniami typu „nigdy już nie powrócił do wcześniejszej formy”, czy „znów
zawodzi nasze oczekiwania”, bądź „to już nie ten sam artysta”. Przyrzekam, że
tak jak poszukuję piękna w życiu, tak wycięłabym niektórym znawcom języki.
Ta sama brutalna tendencja odzwierciedla się w świecie
sportu, który jest swego rodzaju sztuką. Nie zapomnę jak deptaliśmy naszego
wielkiego bohatera narodowego „Adasia Małysza” protektorami patriotycznych
butów, za karę, za mały spadek formy po epoce glorii i chwały. Wstyd rodacy.
Czy bohaterów nie należy na rękach nosić, ran całować, laurami obwieszać „k” za
jego przeproszeniem mać?
Nie dziwi mnie, że od czasów renesansu, kiedy to ustanowiliśmy
człowieka centrum uniwersum, artyści
cierpią na depresje, nerwice lękowe spowodowane naturalnymi spadkami kreatywności,
zwłaszcza gdy największe dzieło życia mają już za sobą, a nienasycone tłumy
wrzeszczą „JESZCZE”. To często prowadzi do przedwczesnych śmierci czy
samobójstw wspaniałych ludzi. Zacytuję teraz za autorką bestsellera „Jedz, módl
się i kochaj” Elizabeth Gilbert: „To był błąd. Myślę, że pozwalając komuś by
wierzył, że jest naczyniem, esencją i źródłem boskości, kreatywności, nieznaną
wieczną tajemnicą to trochę za dużo odpowiedzialności jak na jedną, kruchą ludzką
psychikę. To jak prosić kogoś,
aby połknął słońce”. Do czasów renesansu bowiem odpowiedzialność leżała poza
osobą artysty. Genialne dzieła były tworem Boga, bogów znanych nam z mitologii,
elfów, wróżek, demonów i innych sił metafizycznych. Wielki filozof był osobą
wybraną, ustami zaświatów. Nie naczyniem. Dostawał magiczny przekaz, który przez
niego przepływał, a w chwili weny spisywał bądź wymalowywał, a gdy miał czas
zastoju, nikt go nie winił, w końcu to niebiosa decydowały.
Nie widzimy artystów przy pracy. Zwłaszcza
artystów-rzemieślników, którzy jak w każdej wybranej profesji muszą włożyć
godziny codziennego wysiłku w to by świat wydawał nam się piękniejszy, lepszy. Głowią
się, gapią w sufit, piszą i skreślają setki razy by znaleźć najodpowiedniejszy środek
wyrazu. Nie puszą się na geniusz, wybrali to co kochają, chcą tworzyć i coś nam
dać. Ku radości, pogłaskać nam zmysły, i przy okazji troszkę własnego ego (kto
tego nie robi dla zdrowia psychicznego niech pierwszy rzuci kamieniem). Nie
gaśmy w nich iskry. Doceniajmy kibicując. Oni sami wiedzą kiedy ze sceny zejść
niepokonanym.
Post Scriptum
Tekst powyższy uderzył mnie dziś w głowę między kubkiem kawy
a myciem zębów. Czy powinnam iść do lekarza?